Jak sobie radzić z reklamowym bandytyzmem w naszych miastach? Jak się pozbyć tej stonki, tej szarańczy, te epidemii? Oto kilka sposobów.
1. Zatrudnić Gilberto Kassaba. Kassab to burmistrz Sao Paulo. Pięć lat temu, po wygranych wyborach postanowił dokonać czegoś, czego nie udało się jeszcze nikomu i nigdzie na świecie: całkowicie zlikwidować reklamy w mieście. Te duże i te małe. Na autobusach i na elewacjach budynków, na dachach i na płotach. I co się okazało?
Udało mu się!!! Magistrat przyjął cykl nowych przepisów pod wspólnym hasłem „Czyste miasto”. Właścicielom nośników reklam dano 90 dni na likwidację reklam, a po przekroczeniu tego terminu surowo karano mandatami (nawet do 4,5 tys. dolarów za każdy dzień zwłoki. No i Sao Paulo zostało bez reklam! Wygląda to mniej więcej tak:fot. Lukaaz/ Wikimedia Commons
fot. Gaf.arq/Wikimedia Commons
Ale już słyszę te głosy, że w Polsce nawet legion Kassabów by nie wystarczył. A może jednak by ktoś spróbował? Panowie Prezydenci i Burmistrzowie. Który się odważy? Wdzięczność rodaków – bezcenna!!!
2. Egzekwować prawo. Okazuje się, że trzeba tylko chcieć, a paragraf zawsze się znajdzie. Władze Gdańska zapowiedziały ostatnio walkę z reklamą na Starym Mieście. Wprawdzie głównie z tzw. koziołkami, ale dobre i to. Tym bardziej, że jak podliczono, legalnie stoi ich tam 16, a nielegalnie – co najmniej setka. I okazało się, że ich właścicieli można ścigać z mocy art. 118 ustawy o ochronie zabytków. To akurat dość ryzykowna droga, albowiem miejski konserwator zabytków do zbyt aktywnych w tym zakresie nie należy i choć obiecywał porządki już 3 lata temu, to do dziś nic nie uczynił. Ale karać może też Straż Miejska na podstawie kodeksu wykroczeń, a konkretnie zapisu o nielegalnym zajęciu pasa drogowego. I to jest dobry pomysł. Zamiast czaić się z „suszarką” na kierowców niech zaczną wlepiać mandaty za te szkaradne reklamy.
3.Stanowić prawo. Tak, jak w Poznaniu, gdzie kilka dni temu nabrało mocy zarządzenie prezydenta miasta praktycznie eliminujące reklamy na nieruchomościach miejskich. Wprawdzie stanowią one tylko 10 proc. całej miejskiej tkanki, ale dobre i to. Tym bardziej, że przykład idzie z góry.
4. Wykorzystywać prawo. Reklamodawcy często wykorzystują luki w prawie, by postawić na swoim. Można z nimi walczyć tą samą bronią. Na przykład włączając jakiś obszar miasta do strefy tzw. parku kulturowego. Dotychczas na ów zabieg decydowały się głównie małe miasteczka w celu podniesienia swojej atrakcyjności turystycznej. Pierwszą metropolią, która poszła w ich ślady jest Kraków. Zapisem objęto całe Stare Miasto wraz z Wawelem. I słusznie, bo to, co się tam działo, niemal przypominało Warszawę. A w ramach parku kulturowego można np. całkowicie zakazać reklam. Ciekawe, jak ten eksperyment powiedzie się pod Wawelem? W każdym razie trzymam kciuki.
5. Lobbować. Powstaje coraz więcej stowarzyszeń, fundacji i organizacji społecznych walczących o jakość przestrzeni publicznej. W tym także o pozbycie się natrętnych reklam. Dzięki mądrej kampanii na portalach społecznościowych warszawski student Antoni Hryniewiecki najpierw pozbył się reklamy zasłaniającej okna jego mieszkania (wygrał z Toyota Bank!), a teraz rozwinął skrzydła zakładając na Facebooku stronę „Co ja pacze?” skupiającą wszystkich wkurzonych na wszechobecność reklam. Takie zatruwanie wizerunku firmom, które zawieszają miasto swoimi szmatami wymaga społecznej solidarności i wsparcia i jest pierwszym krokiem do dalszego organizowania się i stosowania już bardziej formalnych form nacisku na władze, które najchętniej bezradnie rozkładają ręce. Szczególnie w beznadziejnie rządzonej stolicy.
6. Partyzantka miejska. Nie, nie namawiam do łamania prawa. Ale wcale się nie zdziwię, gdy pewnego dnia okaże się, iż w tym czy innym mieście działa lokalna partyzantka, która potajemnie niszczy te wszystkie wielkoformatowe szpetoty. W tym przypadku powiedzenie iż „cel uświęca środek” miałoby swój prawdziwie głęboki sens. A o pierwszych tego typu próbach można poczytać TU.
6 kwietnia o godz. 19:36 282
Obawiam się, że podana strona o „semiotycznej partyzantce” nie istnieje.
6 kwietnia o godz. 20:49 284
Artykuł z końca artykułu Piotra Sarzyńskiego (który nie działa), jest pod adresem:
http://www.dwaesha.free.art.pl/teksty/piotr%20kowzan%20-%20semiotyczna%20partyzantka.html
Polecam (walka trwa! 🙂 )
7 kwietnia o godz. 0:20 286
I enjoy what you guys tend to be up too. This type of clever work and exposure!
Keep up the great works guys I’ve added you guys to our blogroll.
7 kwietnia o godz. 9:11 287
@Hotele Łódź
friend of yours, eh?
7 kwietnia o godz. 16:00 288
Zastanawiam się, skąd wiara reklamodawców w magiczną moc bilbordów? O ile jeszcze rozumiem przekaz ‚duży sklep 500m’, to jaki efekt ma reklama ‚olej opałowy tanio’ czy ‚płyty gipsowo-kartonowe’ na autobusie miejskim? Proponuję przeprowadzenie badań, które wskażą jaka w ogóle jest zdolność do zauważania reklamy, gdy jest ona tak nachalna. Usiłuję sobie przypomnieć reklamy, które mijałem niedawno. Pamiętam gdzie, pamiętam że były szpetne, ale wcale nie mogę sobie przypomnieć co właściwie reklamowały…
Radni krakowscy ostatnio uskarżają się na to, że MPK zbyt skromnie reperuje swój budżet za pomocą reklamy. Coś, z czego przedsiębiorstwo i miasto mogło być dumne, chcą zniszczyć. Estetyki się wszak nie wycenia, nawet w Krakowie.
7 kwietnia o godz. 17:56 289
Pan Tograf – sądzę, że z reklamą jest tak samo, jak z propagandą wizualną minionego okresu. Swego czasu bywałam w jednostce wojskowej na poznańskiej Ławicy. Wiadomo – lotnisko cywilne, wojskowe, rozmaitego typu służby wojskowe – od Biura Przepustek do sztabu jednostki wygracowane alejki, podjazdy i ogromne plansze typu „LWP w służbie ojczyzny” albo „LWP wzorem służby socjalistycznej” – albo i inaczej, bo ja tak „na rybkę”. Szefowie ogromnie wielką wagę do tych płyt zamalowanych przywiązywali – były odnawiane, czyszczone itd. Kiedyś z kolegami pokusiliśmy się o badanie nieoficjalne – ot, kilkadziesiąt ankiet wśród pracowników cywilnych, oficerów i żołnierzy. Ankiety były króciutko i proste – pytaliśmy o treść haseł na mijanych (co najmniej 2 razy dziennie) wielkich planszach. Plansz było 5 – po lewej stronie od BP i patrzeć na nie musiał każdy (chyba, że miał wzrok wbity w ziemię). Tylko 2 osoby powtórzyły hasła z 2 plansz i 5 osób jakoś opisowo zbliżyło się do stanu faktycznego. Czyli ta propaganda służyła tylko spokojowi dowództwa, ludie traktowali ją jak szum informacyjny, coś w tle. Próbowaliśmy o tym rozmawiać z przełożonymi. Bezskutecznie. Też były to ofiary myślenia magicznego.
9 kwietnia o godz. 18:24 292
ag3) Tu autor pobłądził – likwidacja reklam w obrębie komunalnej domeny własnościowej (budynki i tereny) to nie jest stanowienie prawa (bo tym są ustawy i np. miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego, jak zresztą pokazuje doświadczenie dot. zakazu ustawiania reklam – mało skuteczne, bo wymaga nadzoru i egzekucji), ale najzwyklejsze w świecie zarządzanie i pilnowanie tego co miejskie. Wiadomo przecież, że w moim ogródku, czy na ścianie mojego domu nikt nie postawi czy nie powiesi reklamy, jeśli – jako ich właściciel – nie wyrażę na to zgody. Tymczasem miejskie jednostki organizacyjne, np. zarządy terenów publicznych, czy zarządy domów komunalnych nagminnie podpisują umowy z firmami reklamowymi zezwalającymi na umieszczenie wielkich reklam na nieruchomościach przez ich zarządzany, a w tym samym czasie np. architekt miasta narzeka, że nie dysponuje narzędziem prawnym do kontroli czy zastopowania tego procederu. A wystarczyłaby zwykła narada u burmistrza, podczas której zabroniłby on swoim podwładnym podpisywania umów tego typu, nawet kosztem zmniejszenia wpływów do kasy miejskiej. To oczywiście nie blokuje umieszczania reklam na terenach i obiektach niekomunalnych, ale przynajmniej ogranicza ich ilość w miastach, gdzie jest dużo własności komunalnej…
10 kwietnia o godz. 11:24 296
Ciekawy przykład partyzantki antyreklamiarskiej z Francji, przy czym nie chodzi tu o tzw. subvertising tylko o oczyszczenie przestrzeni z tego śmiecia poprzez dążenie do jego likwidacji.
http://www.deboulonneurs.org/article348.html