Od dawna nie wierzę w książki, które mogłyby wywołać coś więcej niż chwilę zadumy. Ale rewolucję?! Toteż z wyrozumiałym dystansem wziąłem do ręki najnowszą książkę Krzysztofa Nawratka „Dziury w całym. Wstęp do miejskich rewolucji”. Dziur szukać trzeba, to twórcze zajęcie – pomyślałem – ale z tym podtytułem to pojechał po bandzie.
fot. Krytyka Polityczna
Ostatnie zdanie książki trochę mnie uspokoiło. Brzmi ono tak: „Rozpocząć rewolucję, to przekrzywić lekko głowę i zobaczyć że świat może wyglądać inaczej. Potem trzeba tylko mocno uwierzyć w to, co się widzi. Zrób to teraz!” Ślicznie napisane, z nutą poezji. A poza tym uspokajająco, bo autor nie wzywa „do nogi broń!” ale sugeruje – jeśli dobrze rozumiem – abyśmy zmienili własną percepcję, a jeśli uczynimy to w skali masowej, to jest szansa, iż ilość przejdzie w jakość. Taka rewolucja aksamitna. Osobiście wątpię, by książkę Nawratka przeczytało tak wiele osób, ta przemiana mogła dojść do skutku. Nie, nie dlatego iż na to nie zasługuje. Zasługuje! Raczej dlatego, że w ogóle niewiele osób w Polsce czyta, a lektury tak wyrafinowane – jeszcze mniej. Może swoim komentarzem przysporzę mu kilku czytelników? Bez zobowiązań oczywiście.
Zacznę od tego, co mi się nie podoba. Otóż nie przepadam za książkami, których autorzy każdą swoją tezę muszą wspierać autorytetem innych autorów, którzy co chwila odwołują się do przemyśleń innych myślicieli. Doceniam erudycję autora, zapewne 1000 razy większą od mojej. Mam też świadomość, że są czytelnicy, którzy potrzebują takiej teoretycznej obudowy. Mnie ona niepotrzebna. Mnie ona przeszkadza. Ja wierzę Nawratkowi i nie oczekuję, że wzmocni on swój autorytet o głosy innych wybitnych fachowców. Ja bardzo chciałbym śledzić z uwagą tok rozumowania autora, a nie co chwila dowiadywać się, co sądzili inni. To nie podręcznik akademicki, ale żywa publicystyka. Przykłady – tak, dygresje – tak. Nawet dywagacje. Ale cała dywizja nazwisk teoretycznego wsparcia – niekoniecznie. Bo język staje się przez to bardziej hermetyczny, wymowa idei – rozwodniona, a w konsekwencji i topnieje potencjalna armia rewolucjonistów, co „przekrzywią lekko głowę”.
Jeśli jednak skupić się na meritum, to „Dziury w całym” trudno by uznać za książkę błahą. Autor stara się uświadomić coś, co i tak przeczuwamy: że oto współczesne miasta, a szczególnie miasta w Polsce zaczęły się rozwijać (czy to „rozwój”?) wedle logiki wolnego rynku, zysku, ekonomicznego rachunku. Czasami to dobrze. Ale z perspektywy pieniędzy zaczęto też kształtować te obszary funkcjonowania miasta, które absolutnie powinny być spod niej wyzwolone: kulturę, zdrowie, relacje społeczne, wypoczynek, przyroda, przestrzeń publiczna itd. Autor stosuje tu ładną figurę słowną – mówi o pieniędzu, który powinien zostać „zabrudzony” lokalnością, bo miasto to nie globalny, abstrakcyjny byt, ale konkretny, materialny i biologiczny organizm.
Oczywiście autor rozpisuje swą główną tezę na wiele szczegółowych głosów, analizuje różne aspekty funkcjonowania miasta i specyfiki współczesnej architektury oraz urbanistyki. Ktoś nieżyczliwy doszuka się zapewne w tej książce lewicowej (a nawet lewackiej) perspektywy. Ale wypada w niej dojrzeć przede wszystkim żarliwą chęć przywrócenia miastom ich podmiotowości, a co za tym idzie, prawdziwej osobowości, witalności, kreatywności. Sprowadzając rzecz z wyżyn teorii do parteru mógłbym napisać (posługując się przykładem stolicy), że to nie mieszkańcy miasta mają podążać drogami wytyczonymi przez Hannę Gronkiewicz-Waltz i gigantyczne zastępy jej urzędników (niekiedy zwykłych urzędasów), ale oni wszyscy mają pracować na rzecz najważniejszych interesów mieszkańców. Oczywiście ja sprawę upraszczam, a autor nie bawi się w takie polityczne przepychanki. Ale cóż, każdy bierze sobie to, co mu najbardziej pasuje. Ja zatem – niezgodę na arogancję władzy, która lepiej wie, jak mamy żyć.
A tak w ogóle, szukanie dziury w całym to fajne zajęcie.